Do tragicznego wypadku doszło pod koniec sierpnia 2023 roku w Boćkach na Podlasiu. Z ustaleń śledczych wynika, że rodzina wybierała się na lody z dziećmi. Ich ojciec postanowił podjechać samochodem bliżej domu, gdzie miały zostać wsadzone dzieci. Gdy ruszył, poczuł uderzenie. - Chciałem autem podjechać pod drzwi jak najbliżej, żeby nie nosić się z fotelikami. Wsiadłem, uruchomiłem silnik po czym, po wrzuceniu pierwszego biegu, ruszyłem do przodu w kierunku domu. Poczułem lekkie tąpnięcie, jakbym wjechał w jakąś nierówność. Nie usłyszałem aby ktoś krzyknął, zapłakał czy też zapiszczał - mówił w śledztwie mężczyzna.
44-letni ojciec zawiózł syna do punktu pomocy medycznej, na miejsce był wzywany śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Reanimacja dziecka nie przyniosła jednak efektu.
Prokuratura zarzuciła mężczyźnie nieumyślne spowodowanie śmierci swego dziecka. Tuż po zdarzeniu zatrzymany został zarówno ojciec, jak i dziadek chłopczyka. Według ustaleń śledztwa, dziadek namawiał rodziców dziecka do składania fałszywych zeznań i tworzył fałszywe dowody. - Namawiał ich do tego, by twierdzili, że na posesję wjechała zupełnie inna osoba, potrąciła dziecko i uciekła stamtąd - mówił wcześniej dla PAP szef bielskiej prokuratury Adam Naumczuk.
44-latek przyznał, że jego ojciec "za wszelką cenę próbował go chronić" i namawiał, by policjantom przekazać wersję o nieznanym kierowcy, który wjechał na posesję. Na początku wspólnie przyjęli taką wersję w obawie przed aresztowaniem. Jak wyjaśniał, wtedy jego ojciec i żona zostaliby bez pomocy i nie poradziliby sobie z prowadzeniem działalności w gospodarstwie zajmującym się hodowlą drobiu. W kolejnych wyjaśnieniach przyznał jednak, że historia o obcym kierowcy była zmyślona.
Dziadek dziecka nie przyznaje się. W śledztwie mówił, że nie namawiał synowej do składania fałszywych zeznań, a syna do ich zmiany. - Nic takiego nie sugerowałem, nic takiego nie mówiłem - zapewniał wtedy.