Do katastrofy śmigłowca Kania doszło 31 października 2009 roku podczas lotu patrolowego wzdłuż granicy polsko-białoruskiej. To miał być rutynowy lot. Wyprodukowany w 2006 r. helikopter typu "Kania" z pilotem i dwoma funkcjonariuszami na pokładzie wystartował z Białegostoku i leciał wzdłuż granicy Polski z Białorusią. Obserwację pasa granicznego miał zakończyć nad rzeką Bug w okolicach Mielnika.
Ostatni kontakt z załogą śmigłowca zanotowano o godzinie 17.38 w sobotę. Kilka minut później odebrano informację od mieszkańca Podlasia, który usłyszał potężny huk. Już o godzinie 18 rozpoczęto akcje poszukiwawczą, w której oprócz Polaków, zaangażowani byli białoruscy pogranicznicy.
Czytaj też: Grób żołnierza, który zginął po ataku na granicy. Tak wygląda pomnik Mateusza Sitka
Dopiero około godz. 4 rano polski patrol na wysokości miejscowości Wyczółki wyczuł zapach benzyny lotniczej. Potwierdził się najczarniejszy scenariusz. Szczątki maszyny znaleziono po stronie białoruskiej, około 200 metrów od granicy na wysokości miejscowości Klukowicze. 49-letni pilot oraz 34 i 35-letni obserwatorzy zginęli na miejscu. W minioną niedzielę w Kościele Garnizonowym pw. Św. Jerzego w Białymstoku odbyła się msza święta w intencji tragicznie zmarłych funkcjonariuszy.