W piątkowe słoneczne przedpołudnie tłum żałobników zebrał się w kościele pw. św. Kazimierza w Białymstoku, by pożegnać dwie spośród czterech ofiar dramatycznych wydarzeń w domu przy ul. Kasztanowej. Według wstępnej hipotezy przyjętej przez śledczych, objęty zakazem zbliżania się do najbliższych Mariusz K. (+47 l.) zasztyletował w poniedziałek własną matkę Marię (+72 l.), żonę Joannę (+40 l.) i ich 10-letnią córeczkę Izabelę. Po wszystkim mężczyzna powiesił się, a w budynku doszło do eksplozji.
– Tego dnia wróciłem z urlopu, gdy nagle usłyszałem potężny wybuch – rozpoczął kazanie ksiądz celebrujący mszę żałobną. – W sercu poczułem, że muszę tam być i pobiegłem jak sprinter. Widziałem, jak ratownicy wynoszą ich ciała, modliłem się, dałem rozgrzeszenie – dodawał.
– W takich chwilach mnożą się pytania: dlaczego dziecko, którego życie dopiero rozkwita, musiało odejść? Dlaczego tak boli to rozstanie? Przecież Joanna i jej córeczka mogły cieszyć się życiem! Jaki jest sens tej śmierci? – pytał duchowny. – Joanna i Iza znają już odpowiedź, bo mogły zapytać o to Pana Boga. Tam jest im dobrze i proszą, by po nich nie płakać – pocieszał żałobników kapłan.
Po Mszy św. trumny z ciałami matki i córki zostały zabrane do rodzinnej miejscowości kobiety – obie spoczną na cmentarzu w Ustroniu na Śląsku.
Białystok. Tragedia na Kasztanowej